Na
pierwszy wpis zdecydowanie zasługuję relacja z mojego debiutu w biegu
publicznym. W związku z tym, że był to mój pierwszy raz, chciałam się oswoić z
atmosferą panującą na takich imprezach i nie chciałam rzucać się na głęboką
wodę. Dlatego wybrałam dystans ćwierćmaratonu, czyli 10 548 m.
Cooo?
Trasa leśna? Po takim deszczu? Nie ma sensu, chyba oszalałam! Przecież ja
nienawidzę biegać po lesie! Zwłaszcza po deszczu! W błocie! Nie ma mowy. Dobra,
weź się ogarnij. Masz już pakiet startowy, więc wstyd rezygnować. Kasa
przepadnie, a i ludzie już wiedzą. Ok. Pobiegnę. Zobaczymy co to będzie.
Start
– jest całkiem nieźle. Plan jest taki: zastosuję tempo narastające i będzie
dobrze.
„Zwolnij!”
– krzyknął rozpaczliwie mój dwugłowy mięsień uda lewej nogi w połowie trasy,
lecz uparcie gnałam przed siebie. Gnałam to zbyt dużo powiedziane, bo moje
średnie tempo oscylowało w granicach 5:30 – 5:40 min/km. Po kolejnych
kilometrach zapomniałam o bólu. Trasa była wyjątkowo paskudna po nocnej ulewie.
Błoto, kałuże… Pan w niebieskiej koszulce przede mną już na drugim kilometrze
polecał na twarz w to błoto. Wstał. Pobiegł dalej, więc i ja nie mogłam się
zatrzymać.
Jeszcze
dwa kilometry, będzie pięknie – myślałam, kiedy wbiegłam na ostatni kawałek
trasy, który prowadził ścieżką rowerową, asfaltową. Moja radość jednak trwała
krótko. Śniadanie zjadłam 2 godziny i 15 min przed startem (białe pieczywo z
dżemem). 9 km i co? Kolka! Ogromny, kłujący ból. Zatrzymaj się! Nie, tylko nie
to. Zatrzymaj się tylko na chwilę! Nie, przecież zaraz koniec. Zatrzymaj się,
na dziesięć sekund, przestanie boleć i pobiegniesz dalej. Więc zatrzymuję się
na sekundę i czuję klepnięcie w plecy: „Biegnij, biegnij i głęboko oddychaj,
kolka minie, jeszcze pół kilometra”. W duchu dziękuję Panu w czarnej koszulce i
ruszam dalej, choć ostatnie pół kilometra ciągnie się w nieskończoność.
Meta.
Energia. Siła. Radość. Satysfakcja. Ból ustąpił. Piękny medal. Pierwszy medal.
Było ekstra! Chcę więcej!
„O
nie…” – pomyślał mój mięsień dwugłowy, wiedząc co go czeka.